Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I, gdy pieśń przebrzmiała, Odrowąż zaczął opowieść, co była jednym paciorkiem w różańcu dziejów.
— Jak nas rozbili pod Horkami, przedarliśmy się we czterech i zapadli w bory. Pan Seweryn, wasz stryj, ranny był w rękę, ja ino draśnięty po karku, ale było z nami dwóch kolegów z Korony. Jeden z Siedleckiego — i chorąży, Warszawiak. Podlasiak już miał pod czterdziestką, żonaty i dzietny; chorąży, dzieciuch gołowąs — kędyś ze Starego Miasta łyk, a zwał się Stacho Dziembor.
Małe to było, chude, czerniawe, pyskate, kłótliwe i szczekliwe, a zacięte i śmiałe jak jazwiec. Kulę dostał w biodro i wynieśliśmy go na rękach. Krwawił i mdlał — i tylko do mnie szeptał.
— Daruję wam Segelasówkę moją — tylko wynieście mnie, by psie krwie Orła nie dostały.
A sztandara z garści nie popuścił — aż gdy go gorączka do cna zmogła już w bezpiecznej kryjówce, a i to co się ocknął — to wołał: Mój Znak, mój Znak.
No, dobrze! Zapadliśmy w takie tajnie, com tylko ja jeden znał — i legliśmy. Pan Seweryn, że się na ranach znał, opatrzył wszystkich i mnie wysłano na przesłuchy. Dotarłem do dworu, poszeptaliśmy z kobietami — przyniosłem szmat, chleba, kordyałów, maści, no i tak lizaliśmy się z ran.
Jak gorączka panu spadła, przyszła wieść ze dworu, że ucieczka za granicę konieczna i przygotowana — więc złożyliśmy naradę. Podlasiak i chorąży musieli zostać. Jeden ciężko był ranny — drugi miał go pilno-