Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I zaczął sobie w myśli powtarzać słowa Bartnika przy leśnym chrzcie.
„Ja się lękam ino wstydu” — i poczuł, że mu się dusza krzepi.
I nagle zaczął śpiewać, bo mu strzeliła myśl. „Najlepsza kompan ja — piosenka — i strach prysnął“ jak czarem; rozejrzał się przytomnie, poznał tuż obok olbrzymi jałowiec — był na ścieżce.
— „Hej bracia sokoły“! — śpiewał coraz głośniej — i ruszył naprzód, już opanowawszy trwogę. Gdy się z gąszczy wydostał, poznał, że drogi nałożył, ale się na haliźnie po niebie zorjentował i pewny kierunku tryumfował:
— Pantera się okpi na mnie! Trafię! Bylebym dobrze ominął tę małą topiel i odnalazł suchy bródek, między torfami. — Już się nie lękał. Tylko raz zadygotał gdy mu z pod nóg jakiś zwierz się porwał i z łoskotem runął w gąszcze. Ale to sekundę trwało i już za zwierzem skoczył — myśląc:
— Ten mi bród wskaże, bo nie głupi topielą iść.
Jakoż po chwili odnalazł przesmyk suchy, zatlił zapałkę i trop na piasku obejrzał.
— Dziki — ależ gmach! Odludek — emeryt — szepnął.
A potem wnurzył się w bród i człapał po wodzie bezpieczny, że nie ugrzęźnie i że dopiął swego.
Przed nim wznosiło się Wdowie Wzgórze. Był to najwyższy punkt tej wielkiej połaci dzikiego kraju, jałowe wzgórze piasków, usypane przedhistorycznemu pracami przyrody.