Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Eh — ja ta w to nie wierzę.
— Przyznaj się, że tchórzysz, albo, te nie trafisz w ćmie!
— Żadna sztuka trafić, ani się lękam.
— No — to idź! Dokaż!
Spojrzał Coto po wszystkich. Zdało mu się, że Bartnik się uśmiecha, że Rosomak bada go wzrokiem wątpiącym, że Odrowąż brwiami poruszył.
— Co to strasznego? Pójdę! — rzekł śmiało.
— W boru, po nocy, niesamowito! — rzekła Szczepańska. — Pantera się ino droczy — pójdziemy gromadą — śpiewając. Kto niezwyczajny — to może i zabłądzić i zamknąć.
Ale to tylko podnieciło chopaka.
Zerwał się, wziął kapelusz, zapałki, zatknął siekierę za pas — i wyszedł.
— Oświecę wam drogę! — rzucił junacko, zamykając drzwi.
Ale na dworze, z jasności izby, ogarnęła go ciemność i długą chwilę szedł znajomą ścieżką — na oślep. Gdy się opatrzył, nie bardzo rozpoznawał — gdzie jest, ale szedł śmiało polaną, licząc, że przecie na szlak trafi. Jakoż odnalazł przetarty trop, ale zarazem wnurzył się w gęstwę, że już gwiaździstego nieba nie miał nad głową, i ogarnęły go tajemnicze, niepokojące nerwy szmery boru. Zaczęła go trapić niepewność drogi w mroku, drażnić szelesty, trącania gałęzi, mdłe światełka próchna i wreszcie stanął, czując, że mu serce bije na trwogę, a pot występuje na skronie.