Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiosła wskazywał kierunek. Coto oczy wytrzeszczał, ale ani co widział, ani cośkolwiek rozumiał.
Nagle Rosomak kosz w wodę cisnął i nogą go przydeptał — jednocześnie wiosłem utrzymując łódź w miejscu. Było to mgnienie oka, ale w tej sekundzie Odrowąż swoje wiosło zaparł w grunt, a Rosomak nogę cofnął, kosz poderwał i wytrząsł zeń sporego szczupaka.
— Udało się. Dobry czas! — uśmiechnął się Odrowąż wyjmując wiosło i garnąc znowu wodę powolnym ruchem.
— Jakże to? Jak wuj wiedział, że tam jest ryba? — spytał Coto, aż oszołomiony sztuką.
— Uważam na ruch traw, gdzie ryba żeruje. Nie zawsze się trafi! — odparł Rosomak spokojnie.
— To straszna sztuka, wuju, tak się utrzymać: i siebie, i kosz, i łódkę. Jak wuj to potrafi! — zachwycał się chłopak. — Jabym się skąpał.
— I jam się nieraz skąpał — i z innym sternikiem nie dam rady. To rybactwo wymaga by dwaj byli jak jeden. Widzisz — ot tam — ryba chodzi!
Umilkł, znowu się cały we wzrok skupił — i naprężony do rzutu i skoku ruchem lewej ręki dawał znaki.
Zapał ogarnął Cota. Podniósł się i aż drżał. Znowu rzut kosza, małe drgnienie łodzi, przedziwna zwinność rybaka w utrzymaniu równowagi — i znowu błysnął w słońcu biały brzuch ryby, spadającej z kosza do czółna.
— Dzieciuch ma szczęście! — rzekł Odrowąż. — Zbieraj ryby do torby i nie stój, bo mi zasłaniasz.