Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boże, żebym ja tak potrafił! — westchnął chłopak.
Bywały jednak rzuty chybione. Wtedy Rosomak mruczał: — pudło! — a Odrowąż spluwał w wodę. Bywała zdobycz marna, płotka, drobiazg. Wtedy Rosomak mruczał: — szlak znaczy, jakby krynolinę nosiła — a Odrowąż komenderował chłopcu: — Wyrzuć do wody z powrotem, nie dla nas taki towar!
Po tym zielonym łanie płynęli zygzakiem, nawracając, krążąc — pochłonięci namiętnością łowiecką — nie rachując ni czasu, ni sił. Słońce dogrzewało mocno, po twarzy Rosomaka spływał pot, chłopcu, od wpatrywania się, latały płatki czerwone przed oczami. Aż wreszcie z kosza na dno łodzi spadło coś czarnego wielkości talerza.
— Ot i czerepacha, tfu! — splunął Odrowąż. — Już nic nie złowim po niej.
— Żółw! — krzyknął Coto. — Będę go hodować!
A Rosomak spojrzał na niebo, odłożył kosz, i zstąpiwszy w środek łodzi, usiadł i wydobył fajkę.
— Południe — ryba w głąb poszła. Możemy spocząć. Pod ławką jest torba z chlebem. Jedz chłopcze.
Starsi palili, rozglądając się. Ptactwo wodne krążyło z wrzaskiem — czajki i hryce najzuchwalej dopadając i łając intruzów.
— Dzieciuch ma szczęście! — ozwał się nagle Odrowąż, dając wyraz myślom, które snuł. — Bo i z rodu szczęśliwego ma krew — choć nazwisko inne. Takto chłopcze — możesz się górnie nosić. A żebyś wiedział w czem rodu szczęśliwość — w tem, że umie jednako, bez lęku, tracić — i nie rachuje, dając. Trzeba dać