Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiem, Rosomak coraz to wyrzucał przed chatę zreperowany kosz. Coto, pomimo bąbli, mozolił się z łozą, ale zamiast wymysłów — pogwizdywał: Koszykarza.
— Możebyś wziął odemnie lekcję łatania, ty, derusie, rekrucie! Patrz, jakeś kurtę urządził. Wisiałeś pewnie na jakimś sęku, zanim całe plecy się podarły.
— Ej — mnie się nie chce takiej babskiej roboty — mruknął lekceważąco chłopak.
— Co to jest babska robota? Nie każę ci dzieci rodzić ani karmić — co jest jedyne specjalnie kobiece. Zresztą każda robota każdemu człowiekowi równa. Nawet może ja lepiej łatam jak Drozdowa.
— Pantera zna tylko jedną kobietę — Drozdową.
— Już piętnaście zim swarzymy się — można poznać.
— A Pantera nie miał żony?
— Żony? A ty miałeś?
— Ja jeszcze nie, ale Pantera ma już pewnie trzydzieści lat.
— I siedm, rekrucie. Ale mi to jeszcze nigdy do głowy nie przyszło.
Począł się śmiać i zwrócił do Żurawia.
— Doktorze — możebyśmy sobie pofundowali po żonie?
— Spirea palustris! — zamruczał Żuraw, pisząc.
— A wuj przecie był żonaty! — rzekł Coto.
Rosomak milczał chwilę, bo zębami przytrzymywał wić.
— Tak. Miałem żonę i matkę! Obiedwie zmarły, ale żyją w mej duszy — czczone i bardzo umiłowane.