Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pantera wrócił po dobrej godzinie, już nie mokry, ale jak gąbka nasiąkła.
— Zupełnie coś gorszego. Nasze kartofle zwęszyły dziki. Możemy się z niemi pożegnać.
— Mają dobry gust — rzekł filozoficznie Rosomak.
— Można na nie zapolować, kiedy szkodniki — wyrwał się Coto.
— To i na nas można polować — bo my też lubimy kartofle.
— Ale swoje!
— Jeszcze niewielu ludzi szanuje cudzą własność, a ty chcesz karać dzika, pramieszkańca boru. I zabijać — jakiem prawem? Zrobimy koło warzywnika pomost na drzewie i, jak się zanęcą, będziemy mieć pyszne studjum. Kartofli dostaniemy u Odrowąża.
— I to racja! — zgodził się Pantera, ale Coto milczał — nieprzejednany.
— Takem się spocił onegdaj, motykując — zamruczał.
— My też! — ruszył ramionami Rosomak. — Trud i praca sama w sobie przyjemna i zdrowa, a za kartofle dziki ci się jeszcze odwdzięczą — zobaczysz.
Po chwili wrócił Żuraw: druga gąbka — i ledwie do obiadu „wałęgi“, jak ich nazwał Rosomak, osuszyli siebie i izbę.
Ale potem ulewa i chłód tak się wzmogły, że nikt za próg się nie wychylił. Zaspany Kuba wylazł ze swego baraniego rękawa i ziewając przyłączył się do kompanji, zziębły Tupcio zaszył się w posłaniu Pantery — a ludzie zajęli się pilnie robotą. Pantera u okna łatał odzież — Żuraw zajął cały stół atlasami i zielni-