Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/135

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    różowy kwiat, Rosomak wydmuchiwał jajka — żaden się nie odezwał.
    — A na jadalnym stole tylko chleb i sól.
    — Gdzie nasza wieczerza?
    — Niedziela — nic się nie gotuje — mruknął Żuraw, a Rosomak przerwał dmuchanie i spytał: — zabiłeś gada?
    — Zabiłem, i chcę kartofli suto omaszczonych i gęstych — mam dosyć płynów!
    Nie otrzymawszy odpowiedzi, przyniósł ze śpiżarni kartofli i zaczęli je z Cotem obierać.
    — W słotę, co robić! Nuda! — rzekł chłopak. — Miałem jutro uczyć się pływać — rysować kartę — pilnować, co mieszka w dębie? A tu siedź w izbie!
    — Czasami dobra słota. Mnóstwo się zbierze roboty. Zobaczysz jaki tu bywa warsztat! No, rozpalaj ogień.
    Rosomak skończył robotę — wyszedł z chaty i wróciwszy rzekł.
    — Tak. Będzie chłód i słota dni kilka. Nareszcie znajdę czas poreperować siatki i kosze.
    — A ja, pokatalogować zielnik! — dodał Żuraw.
    — A ja, nas wszystkich obszyć i obłatać. — rzekł Pantera.
    — A ja? — spytał Coto.
    Rosomak wskazał półki z książkami.
    — Historję nowych znajomych poznać!
    Zapalił fajkę, zdjął ze ściany skrzypce i po chwili zaczął grać.
    — Ot, dopiero niedzielny bal prawdziwy! — szepnął Pantera.