Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/134

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — To — posłuchał Pantera — to znak długiej słoty. To żmija.
    — Nie może być! Węże są przecie nieme.
    — Chodź — zobacz. Tylko cicho!
    Stąpając ostrożnie, zwolna w kierunku głosu ujrzeli na ścieżce do wody żmiję. Na pół zwinięta podnosiła tylko głowę i wydawała monotonne — trrr — na bardzo wysoki ton.
    Pantera oddał Cotowi skopek, cofnął się do szopki — bez szelestu — i nagle skoczył ku gadowi. Miał laskę w ręku, uderzył raz i drugi. Terkotanie umilkło, błysnął białawy brzuch — i gad martwy rozciągnął się jak sznur na ścieżce.
    Pantera zmiażdżył mu głowę i rzutem laski cisnął daleko w gąszcza.
    — Ot, masz ptaszka. Rzadko się odzywa, ale głos ma. Straszna moc tego plugastwa tu było gdyśmy osiedli. Zabijaliśmy tuzinami codzień. Hatora była pogryziona, i klacz, i ja. Tamci boso nie lubią chodzić — więc się ustrzegli.
    — Ale, że to nie śmiertelne — ten jad.
    — Przecie mamy doktora. Ale gorączkowałem parę dni. Odrowąż nauczył mnie potem jakie ziele pomocne. Zwierzęta je same znajdują, byle dłużej w dziczy żyły. Odzyskują pierwotny instynkt, zatracony przez oswojenie.
    Wrócili do chaty.
    — Gad trąbi — będzie słota — oznajmił Pantera, trącając Cota i oczami pokazując towarzyszy.
    Żuraw w jakieś specyalne waty i bibuły spowijał