Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu nad wodami nie było solistów — tylko gwar wiecowy, okrzyki, oklaski, gwizdy, śmiechy, nawoływania, przerywane ponurem warczeniem bąka.
Aż surmy żurawie zagrały donośnie hejnał wieczornej straży.
Obładowani tygodniowym zapasem chleba wyszli z brodu Rosomak z Żurawiem.
— A co to krzyczy tak przeraźliwie? — spytał Coto.
— To ze swych letnich legowisk pułki żurawi tak codzień witają i żegnają słońce. Czas do chaty.
Gdy stanęli na polanie znaleźli Panterę zajętego ściąganiem z trawy i gałęzi upranej bielizny. Hatora i Łatana Skóra ze swą miniaturką-córeczką — chodziły za nim — dopominając się obroku, Kuba pokazywał łamane sztuki na lipie, ogień błyskał z chaty.
— Zrewidowałeś kosze rybne, Pantero? — spytał Rosomak.
— A jakże, alem ryby nie sprawił. Czeka na Cota,
— Owszem, owszem! — ofiarował się ochoczo chłopak, porywając mokry worek, na specyalną do tej roboty ławkę przy wodzie i zapamiętale wziął się do dzieła.
— Warjacie, zapal kurodym i okryj plecy płachtą, a to cię komary pożrą, — wołał mu Pantera.
Istotnie plaga błot była klęską tego raju, ale Coto postanowił znieść cierpienie jak czerwonoskóry Indyanin i nawet gwizdał przy robocie.
Po chwili Rosomak przyszedł mu z pomocą i dym fajki odpędził ćmę.