Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzę, że nasz rekrut chce się do szczepu leśnych ludzi wkręcić. — rzekł Pantera, stając nad nim.
— Chcę! — rzekł Coto, rękawem ocierając twarz, że stała się krwawą.
— I zdaje ci się bohaterstwem dać się na łup komarom. A właśnie obroń się im — to leśna sztuka. Patrz, nam mniej dukuczają. Wódz broni się fajką, Żuraw jakimś octem swego wynalazku, a ja mam ziele. Mała Łatana Skóra jużby zdechła, żebym jej nie smarował codziennie trzy razy.
Ruszyli do chaty z oczyszczoną rybą i Coto spytał:
— A właściwie kiedy ja będę leśnym ludziem? Mnie się zdaje, że już wiele rzeczy umiem, już nie błądzę — ptaszki rozpoznaję.
— A leśnego ducha widziałeś? Nie zląkłeś go się? A byłeś w nocy w puszczy? A szedłeś przez trzęsawiska, co się gną pod nogami jak skorupa? A pływać umiesz? A wiesz co robić jak cię w wodzie kurcz chwyci? A potrafisz się poratować, gdy cię daleko od chaty żmija utnie? Hej, hej, rekrucie, daleko ci jeszcze do bytowania w tym raju!
— Nauczę się! — uparcie rzekł Coto.
Zasiedli do wieczerzy i Żuraw rzekł.
— Oznajmiam, że kładki do ludzkich siedzib musiały już z wody wyjrzeć, bo miałem już dziś pierwszą pacyentkę. Baba z febrą i wrzodziankami.
Bardzo się ucieszyła, że jesteśmy i skończone moje dni spokojne!
— Możnaby kładki popsuć.