Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rudzik, modraczka, bogatka! Mam w oczach! Teraz będę czytać ze zrozumieniem.
— Zaludnia ci się pustka tutejsza. — Tu Rosomak uszu nastawił na jakieś fujarkowe gwizdanie i skręcił w tym kierunku.
Natknęli się na Żurawia, który, idąc zamyślony — zasłuchany, pogwizdywał na fletni z wierzby.
— Kosy ci będą odpowiadać, tak doskonale je naśladujesz.
— Jak się dobrze wsłuchasz — odnajdziesz rytm kujawiaka w kosiej aryi.
— Dokąd idziesz z workiem na plecach? — Ano piątek. Chleb nam mieli dostawić do Tęczowego Mostu.
Rosomak pozbył się swego ładunku, ukrył pod płachtę puhacza.
— To chodźmy też na koncert.
Ruszyli ścieżyną za Żurawiem.
— Teraz słuchaj! Nie patrz, nie myśl, tylko słuchaj! — szepnął do Cota.
Zbliżał się późny, pogodny, majowy wieczór, pora najświetniejszych aryi.
Coto oczy przymknął, cały się w słuch skupił. Zrazu słyszał tylko gwar — potem zaczął w zgrai akompaniatorów i orkiestry rozróżniać solistów.
Na tle monotonnego poszumu puszczy i akordu żabiego — ze szczytów drzew brzmiała pieśń, duet srebrnego gwizdania. Powtarzał głos tenorowy, pierwszy, flecik Żurawia.
— To drozd śpiewak i kos, popisują się! — szepnął