Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oho — już i reszta drobiazgu w sukurs leci. Rudzik — ten z pomarańczowym przodem — gajówka mniszek i malutka piegża, i żółtawy zaganiacz i kropkowana spodem muchołówka. Patrz co za gromada. A teraz flegmatyczne poświerki się ruszyły. A wszystko łaje, wymyśla, klnie, urąga, jedno drugie podjudza. Wiec!
— A ten, taki centkowany — co tak szyję wyciąga, wyciąga i głową kręci?
— To krętogłów! Spryciarz, symulant. No, ale teraz musimy ratować puhacza. Już skrzeczą sójki i sroki — i ot — jastrząb wisi nad polaną. Skończone widowisko, bo dojdzie do awatury, poleci pierze z puhacza, i nasza sztuka drugi raz się nie uda.
Rozsunął Rosomak płótno i rozprostował członki. Śpiewacza rzesza rozproszyła się — obsiadła dalsze drzewa, rajcowała, cudowała, wreszcie rozpierzchła się po lesie, roznosząc żałosną wieść.
— Zbójca ze Starych Chojarów, ukazał się w jasny dzień na Wdowiej Polanie! O dolo, o losie! Wrócił, wrócił.
— Cyt, cyt, cyt! — uspakajały sikory. — Leśny duch go dojrzał — ukazał się — pojmał go — uwięził! Cyt, cyt! Za kratę wsadzi!
— A jak nie uwięzi, to nic, to nic, to nic! Ja mu jutro oczy wydziobię! — woła zziajany królik malutki.
A Rosomak wracał z Cotem i ten, cały przejęty, „wydawał“ lekcyę.
— Już niektórych znam — tych barwnych: zięba,