Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dyś szły szwedzkie lub kozackie wojska, obrzeżali szmaty torfowisk, wycierali ślad wśród łóz sążnistych, ginęli w haszczach trzcin i sitowia; słońce mieli w oczy i plecy, na lewo i prawo, a wreszcie szlak był już tylko ich własny — tyle znaczny, co ścieżka przez łosia wydeptana.
Aż, z gęstwiny błysnęła woda, ruczaj w długi bród rozlany, ginący dalej w łozach; graniczny ruczaj ich letniego królestwa.
— Ot i nasz Tęczowy Most! rzekł Żuraw. Wszyscy trzej wydali długi, specyalnie swój okrzyk, zwykły akord, którym się, rozproszeni na wyprawach, zwoływali.
Klacz weszła ochoczo w bród, schyliła głowę i, muskając wodę wargami, szukała najżywszego prądu, tam stanęła i zaczęła pić. Hatora poszła za jej przykładem i ludzie zaczerpnęli też wody w dłoń.
— Pijmy jak z Lethe. Zapomnienie tamtego świata! rzekł Rosomak.
— Smaczna, jak brzozowy sok. Niczem wino, dodał Pantera,
— Roi się od zarybku. Widzicie na piasku ćma! zauważył Żuraw. O i kaczor zielonogłowy tam pod łozą!
Zwierzęta napojone podniosły ściekające wodą nozdrza, rozejrzały się. Zarżała klacz, targnęła postronek Hatora, czuły już swe letnie pastwiska. Nawet Kuba, na ramieniu Rosomaka rozsiadły, mierzył okiem odległość do pierwszej brzozy za wozem i ledwie z brodu się wydostali — dał susa i już był na szczycie.