Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ludzie zeskoczyli. Puszczono na wolę Hatorę. Rosomak wziął klatkę z przezimowanemi kuropatwami i koszyk z zającem, który też pod opieką Pantery chował się w domu. Wypuszczony szarak, niebardzo się kwapił, stanął słupka, zawęszył, słuchy nastawił, obejrzał się na człowieka i powoli pokicał ścieżką wśród wrzosowisk. Kuropatwy, jak szare kulki, pociekły rzędem za nim.
— A nie złorzeczcie ludziom, choć wy niebogie zwierzęta męczenniki! My waszej niedoli niewinni! szepnął Rosomak.
Gdy do wozu wrócił — był sam. Towarzysze, porwani szałem swobody, pognali na piechotę, Kuba im towarzyszył wierzchołkami drzew, klacz ruszyła też już zupełnie bez drogi, w wiadomym sobie kierunku.
Dopędził ją Rosomak i szedł obok pieszo, kierując, by wóz o drzewa nie zaczepił, ale i on był innem zajęty.
Czytał historyę zimy swego raju.
Tu już znał każde drzewo, każdy kęs ziemi i wszystko witał jak najmilsze towarzystwo. Las, który dlań nie miał tajemnic, opowiadał, pokazywał, chwalił się, skarżył.
Oto sosna ze starem gniazdem rabusia krogulca, a oto druga, co się wygięła i okaleczała, zdeptana kiedyś za młodu, a oto brzoza z ogromną czeczotą i olbrzymia jarzębina, którą nazwali Krasawicą, tyle miewała korali jesienią i piorunem napół rozdarty grab, co się po ciosie odmładzał, czerniejąc smugą rozdartego na poły pnia, i oto brzoza zwalona ciężarem zimowej okiści, i pękata wierzba z dziuplem, w którem już go-