Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i oburącz cisnął wzburzoną pierś; Tupcio pod kanapą dostawał wątrobianego ataku i astmy.
A tego dnia właśnie, korzystając z zamętu wyprawy, Dziamdzia wśliznęła się do domu, wznieciła straszny popłoch.
Zapędziła Kubę na szafę i do utraty tchu naszczekała mu pogróżek i impertynencyi; potem zwęszyła Tupcia w starym bucie Pantery i, nie mogąc się doń dostać, włóczyła go wraz z butem po całym pokoju. Na tem ją zeszedł Rasomak, złapał za kark i sromotnie za drzwi wyrzucił, ale domownicy byli w zupełnej rebelii.
Tupcio był tak rozsierdzony, że razem z butem podskakiwał i fukał:
— To to tak! Nie chcę was, nie chcę do lasu! Nie tykajcie, precz, precz, zdrajcy, fałszywe opiekuny i przyjaciele! Ta wasza służka chciała mnie zjeść, może zjadła! Nie czuję, czy jeszcze żyję z alteracyi.
— Fiut, niema głupich! skrzeczał Kuba, z ręką na sercu, z wyżyn szafy. Ani zejdę stąd, ani z wami jadę. Nikt w moim rodzie nie słyczał tyle obelg, co ja od tej pokracznej karlicy. Albo ona, albo ja, wybieraj! Nie zejdę — choć ciekawym, co masz w garści. Choćby i słonecznikowe ziarno. Mam swą ambicyę. Dałeś mnie na pastwę tej poczwarze. Gdzieś był, jak mi tu urągała. Nie, nie zejdę.
— Nie, to nie! — rzekł Rosomak, garść orzechów chowając w zanadrze, i wziął but z Tupciem.
— Tupciu, bestyi nie będzie w lesie. Bonować będziesz spokojnie. A pamiętasz, ile tam tłustych glist