Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zachodź w hołoble! Przyciągnął rzemienie, zaprzągł i stał w gotowości do jazdy, pojadając chleb na spółkę z bydlątkami.
— Powiedz, Żurawiu, wodzowi, że gotowe; szmat drogi, ledwie zdążymy na odwieczerzę.
Rosomak tymczasem miał kram z domownikami. Tupcio i Kuba, jeż i wiewiór, byli szczytem sprzeczności obyczajów i upodobań.
Mało się znali — ale dość, by się nienawidzieć, chociażby dlatego, że jeden drugiemu nie dawał spać.
W nocy Tupcio bezustannem dreptaniem płoszył Kubę, że wyprowadzony z cierpliwości wysadzał pyszczek z gniazda na piecu i wymyślał.
— Czołgaczu plugawy, zjadaczu stonogów, pantoflarzu obmierzły, bodajeś się żabą udławił. Oka zmrużyć nie daje ten robaczarz!
W dzień Kuba szperając po kątach zaglądał i za poręcz kanapy, zatykał tam orzechy, które spadały na śpiącego Tupcia, że się budził i fukał rozsierdzony.
— Hecarz, sowizdrzał, błazen, ryże straszydło, ptasie pośmiewisko! Bodaj ci żywica ogon do nosa przylepiła, bodaj ci się gęba na zębach nie zamykała!
Całą zimę warchoł trwał, a jeśli mieli kiedy coś wspólnego, to tylko nienawiść dla taksicy Dziamdzi. Ta wprawdzie mieszkała w stajni, ale wpadała kiedy niekiedy wszędzie węsząca, wszystko pędzająca, wrzaskliwa i dokuczliwa nad wszelki wyraz.
Było to zatrucie zimowli. Kuba, chociaż bezpieczny na szczycie pieca, dostawał palpitacyi serca