Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwycił, począł rozbijać, czego dotknął. Zrobił się rumor okropny. Wyleciały z brzękiem wszystkie okna, waliły się sprzęty, lampka spadła na ziemię, i zagorzała szeroko nafta, w drzazgi poszła dzieża karmicielka.
Oprzytomnieli Hubenie, i ruszyli gromadą na szaleńca. Rozpoczęła się bójka na pięści, w ciasnej izbie, w ciemności.
Kalenik żadnego dźwięku nie dobył z gardła; zgraja ta nie mogła mu podołać, padali jak snopy, a on ich deptał, dławił, kąsał.
Wtem stanął raptownie, jakby paraliżem tknięty, zachrapał, ocknął się — na podwórze wyskoczył.
Kupka szmat i ciała leżała zawsze na temsamem miejscu. Trącił ją nogą — nie ruszyła się; dotknął — była zimna. Wtedy się wyprostował; wokoło krwawemi oczami popatrzył — po siedzibie, po chacie, po gumnie, — i nagle zawył, zaskowyczał raz i drugi.
— Aauu — aauu!
Łyska, łaszący się mu do nóg, odskoczył, i zajadle zaszczekał.
A parobek dłońmi się za gardło chwycił, i zaskowytał raz jeszcze.
Po całej wsi odpowiedziały mu kundysy. Teraz szaleniec dał sus dzikiego zwierza, przesadził płot, i na polu się znalazł. Z oddali