Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żyd dał wódki bez zastawu nawet, a chłopi poczęli o dziewczynie mówić.
— Taki co szkoda to szkoda! Dobra dziewczyna: byłaby komuś gospodyni, byłaby komuś żonka. Bez pory śmierć wzięła.
Nizko, bardzo nizko opadła głowa Kalenika; znagła ociężała, i bez dźwięku poczęły się wargi ruszać.
— Łucyś! Łucyś! Moje złoto. Niema i ciebie, niema! Zginął ja, zginął!
Niepewną ręką po czarkę sięgnął, i wypił. Jak wielka burza wstępowały mu z głębi wszystkie bóle i męki. Była ich moc, i wreszcie mieścić się nie chciały. Nie wiedział, gdzie on dawny się podział — nie ten-ci był. Mękę nieznośną ogniem zalewał, zmieniała się w szał.
Znowu drzwi się rozwarły, a na niego chłód buchnął kłębem. Wszedł jakiś parobczak, z weselem i ze śmiechem oznajmił:
— Ot, zabijają się u Hubeniów, jakby żyto młócili!
— A któż?
— A to Hannę precz gonią!
— Przyszła?
— Ale. Wiadomo — jak wesele we wsi, a zima nadchodzi, to ona wraca, szelma! Źle tylko dzisiaj trafiła. Pijani wszyscy po sądzie,