Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mieszam się, bo siła przeciw temu chłopcu, a nikt za nim. Pokażcie na papierze owe słowa Radziwona, a odstąpię.
— Ludzka przysięga więcej warta!
— Milczeć! — krzyknął starszyna. — Chłopiec lata ma, sam za siebie niech gada; hadwokatów nie trzeba. Słyszał ty, Kalenik, co diad’ko mówi?
— Mutnia! Tego bat’ko nie uczynił, i oni sami wymyślili. Boh me! — Dwadzieścia lat ja to pole robił. Mutnia tylko.
— Ty śmiesz nam kłamstwo zadawać! — krzyknął Żurawel. — Ja ciebie nauczę cudzych ludzi sądzić.
A Sydor na kolana padł i, palce na krzyż kładąc, wołał.
— Żeby ja tak z tego miejsca nie wstał, jak to prawda jest. Bożeż mój, Boże — na stare lata takiego nieszczęścia dożyć! Jaż jego hodował, jak rodzonego, a on mnie za to donaga chce obedrzeć! Zmiłujcie się nademną, ludzie, taj nad dziatkami mojemi!
— Kiepstwo staremu się dzieje! — zaczęli ludzie pomrukiwać!
Kalenik nic nie mówił. Nieruchomy, w garści swego rubla dławiąc, patrzył jak w obraz w twarze sądu. Usta jego wpółotwarte i oczy