Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie trza mi twojej czarkiani: myśl, że mnie do niepamięci doprowadzisz, jak tamtych!
— Słyszycie, ludzie? On gada, że wy pijani — zaśmiał się Sacharko.
— Jemu każdy we wsi pijak, złodziej, albo dureń — rzekł Sydor.
Starszyzna zamruczała coś niechętnie.
Gwar ucichł. Poczuli się jakby nieswoi, złapani. Szczerba oknem wyjrzał.
— Ludzie ze mszy idą. Czas nam do roboty — oznajmił.
Ruszyli się tedy, przyoblekając urzędową powagę. Wkoło gminy czyniło się zbiegowisko potrzebnych i niepotrzebnych. Tych, którzy czuli się winnymi, i gdzieś się zaszyli, odnajdywał starosta z dziesiętnikami.
Urzędnicy ponakładali medale, obsiedli stół, oddzielony od publiczności baryerą, i rozpoczęły się sądy.
Były sprawy różne, krótkie: o pobicie, o kradzież, o zaległe podatki. Piątą z rzędu była Hubeniów.
Stancya zatłoczona była. Pomimo otwartych drzwi brakło powietrza, taki swąd ją napełnił: oddechów, dymu, tytoniu, świt przemokłych i zabłoconych postołów. Dalsi pchali się