Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przetrzyma niedzielę? — szepnął Kalenik.
— Może!
Wstała pani, i zakryła biedną — płachtą. A potem od drzwi raz jeszcze spojrzała, mało co widząc przez łzy.
A łzy te biegły nad ciemnotą tej chaty, nędzą tej doli, dla której ona nie miała ratunku.
Nazajutrz wczesnym rankiem poczęto dzwonić w kościele. Dobiegło to wołanie Kalenika przez ścianę Hucowej sieni.
Przecknął się, i siadł na ławie.
Czyżby to już na mszę wołano — a on zaspał? Ale nie: dzwony gadały inaczej, a na świecie ledwie szarzało.
Więc tak siedząc, wpółnagi, źle rozbudzony, począł te dźwięki rachować i drżeć na całem ciele. Nie mógł wstać, i nie mógł niczego innego pomyśleć, ino to liczenie, które źle umiał.
— Raz, dwa, trzy, pięć, siedm, jedenaście.
Dalej się mylił, więc znowu zaczynał.
— Raz, dwa, trzy, pięć, siedm, jedenaście.
Rachował, i rachował, aż mu się zdało, że o jego czaszkę dzwonią, i że go te udręczenia bolą, jak razy cepa czy obucha.
A wtem obudziła się Prytulanka w swej klitce, posłuchała, i poczęła, wstając, szeptać: