Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

On po nich oczami powiódł spokojnie.
— Ja na śmiech nie gadam. Zlubił ją, taj wezmę!
— To bierz, kiedy pieniądze masz! — burknął Sydor.
— Wy macie! Nie liczył ja ich, ale szmat (dużo) nanosił. Cegłę i drwa woził, a potem codzień pieszo chodził.
— Woziłeś, to moją klaczą, a coś pieszo zarobił, toś i przejadł.
— Taka sama klacz wasza, jak i moja, a com zjadł, to swoje. Parobkiem u was nie służyłem.
— A jakże! — Może to ojcowskie — twoje?!
— A ojcowskie! Taki on wam brat był, jak Kiryk Sacharkowi.
— A łżesz! — wmieszał się Sacharko: twój ojciec kulawy krawiec był — powiadają.
Bat’ko za niego całe życie robił pole, a on w chacie siermięgi szył, albo po wsi łaził. Takiego kulasa do mnie nie równaj — bo ja ci pokażę!
— Prawdę mówi. Spytaj się ludzi. Zrzekł się na mnie gruntu po wieczne czasy za to, żem mu chleb dawał, a potem was dwoje hodował. Teraz już dawność minęła, i twego tutaj nic niema.