Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co wy gadacie, bat’ku.
— Jakem ci obiecał, i jakeś chciał: ni twoją ani czyją nie będzie!
— Prawdę mówicie?
— Zobaczysz.
Odeszli powoli. Za nimi rychło Kalenik od okienka odstał, i do chaty się powlókł. Teraz na niego kolej swatów była.
Wieczerzali u niego. Do misy się przysiadł, i w milczeniu pożywał zacierkę. Ogarniała go niecierpliwość zagajenia sprawy.
— Diad’ku! — ozwał się wreszcie. Pora mnie żonkę brać!
Sydor i Sacharko spojrzeli na niego.
— A pieniądze na wódkę masz? — spytał stryj.
— Alboż ja chowam pieniądze? U was są.
— Jak u mnie — to na chatę — a nie na wesele.
— Chata postoi do drugiej jesieni, a mnie już czas.
— To niech cię Syluczycha bez wesela bierze! — wtrącił Sacharko.
— Ja ta Syluczychy nie chcę.
— Nu, a kogo?
— Makuszanki Łucysię!
— Zdurzał! — krzyknęła Tatiana, a mężczyźni zaśmiali się hałaśliwe.