Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chodziły też swaty, odprawiano wesela; młódź rozprawiała o blizkim poborze wojskowym; zbierano jesienne podatki.
Życie więc szło swoim trybem, to życie ludzkie, któremu nie dano, jak ziemi, nigdy spocząć, nigdy zasnąć, nigdy przetsać działać, tętnić — rodzić!
Pewnego wieczora Kalenik, idąc od młyna, spotkał Czyruków, ojca i syna.
Postrojeni byli, i flaszka wyglądała z kieszeni starego — szli w swaty widocznie.
Parobczak niepostrzeżony poszedł za nimi. Naprzeciw karczmy skręcili do najlichszej, wdowiej chatyny i weszli.
Kalenik chyłkiem pod okienko się podsunął, i patrzył, nocą zakryty.
Na widok ich Łucysia krzyknęła okropnie, Makuszanka odpowiedziała na pozdrowienie. Widocznie olśniona była i szczęśliwa honorem tak świetnej partyi.
W szybce szczelinkę znalazłszy — słyszał Kalenik i wyrazy.
Zagaił stary wedle obyczaju.
— Jest u mnie pole, i dobytku pełna obora, i koni pełna stajnia, i len się w komorze nie mieści.
I jest u mnie ten oto jedynak, nie hultaj, nie pijak i nie rozpustnik. Stateczny, zdrów