Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łęsało się bydło, ogryzając pogardzane dotychczas szuwary i łozy.
A wszystko puste było, głodne, obumarłe, i ziemia ta zdawała się tak zmęczoną i wyczerpaną przez rodzajność lata, że leżała odrętwiała, bez głosu, bez woni, bez barwy — chciwością ludzką odarta, zdeptana, żelazem poszarpana, a nieczuła na nic.
We wsi błoto rozgrzęzione codziennym pochodem bydła tworzyło odmęty; płoty rozgradzano, ogrody były nagie, drzewa bezlistne, strzechy popleśniałe.
I słychać było ze wszech stron tylko łoskot cepów, stukot „ternic“, obijających lniane paździerze, a gdy wieczór wczesny zapadał, i milkła praca — wtedy odzywały się już tylko surmy ptaszków minorowym, przeciągłym akordem.
Zniknęły białe letnie stroje. Teraz wszystko brudne było, bure, jak cały krajobraz, i dymem chat przesiąkłe, i wilgocią przejęte.
Kobiety, do wiedźm podobne od lnianej „krosty“, o jednem tylko mówiły i myślały: o tym lnie ukochanym, nad którym zimę spędzą.
Mężczyźni wzięli się do chat budowania, a klecili byle jak, na starą modłę: ciasno, nizko, źle — gotowi za lat parę znowu zaczynać!