Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wróciła z nim do matki i rozłamała na połowę.
— Na, maty, szepnęła — to Huców chleb!
Prytulanki oczy zaświeciły łzami.
— Oj daj, doniu, daj!
Usiadły obok siebie za piecem, i jadły milcząc. Odłamywały od skibki małe cząstki, zbierały skrzętnie okruszyny, a od czasu do czasu na chleb ten kochany padała łza.
Tyle lat on ich karmił, tyle lat go stara piekła; wyhodował dziewczynę jak łanię, zdrowo chował kobietę bezdomną.
Teraz odnalazły ten smak znajomy, i w myśli odnajdywały zagony, co go rodziły, dzieżę, co go miesiła, piec, chatę — wszystko.
On ci ich własny był, ich rodzony.
— Maty — szepnęła Ołenia — on od tutejszego smaczniejszy — i od pieroga smaczniejszy.
— Wielkie dziwo! — trzęsąc głową, odparła stara — toć to Huców — nasz!
A potem dodała:
— Nie wiem, kto teraz dzieży pilnuje; „musić“ Marya.
— Pewnie Marya! — potwierdziła Ołenia.
Zjedli parobcy, skończyli jeść Huce. Czeladna się powoli opróżniała.
Podróżni poprosili miejscowych, aby ich do pani zaprowadzono — i wyszli.