Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sydor z Kirykiem na całą noc ruszyli do Hrywdy po prowianty, i by się w domu rozejrzeć. Kalenik i Łucysia zostali, by sąsiedni kosiarze nie ukradli siana.
Całą Niedzielę parobek w chaszczach łozę na łyka obdzierał; dziewczyna, uprawszy bieliznę, poszła w krzaki, gdzie kaczek młodych roiły się mnóztwa.
Uchwyciła ich kilka. Kalenik hukał do niej niekiedy, aż wreszcie poczęli do siebie śpiewać jednę z tych pieśni od łez smutniejszych, od żywota — dłuższych.
Nagle doleciał parobka jej okrzyk.
— Oj, Boże mój — co to?
— Co tam? — spytał, myśląc, że się z wilkiem spotkała.
— Chodź-no, zobacz! Co to?
Poskoczył. Dziewczyna stała na małej, grzązkiej łączce, otoczonej olchą czarną — wskazała mu palcem coś jakby sznur zwieszony z jednej gałęzi.
Podszedł, spojrzał, i cofnął się, żegnając i plując.
U gałęzi za ogon wisiała — zabita gadzina. Czarno-żółte jej ciało sztywne było i oślizłe. Paszczę miała otwartą i drewnianemi widełkami rozszerzoną — język z niej wyzierał, a po nim sączyła się kroplami jakaś ciecz