Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kleista, spadając na ziemię. A na ziemi leżał kawał chleba, a na nim trojak miedziany zaśniedziały i cieczą tą oblepiony.
— Co to? — spytała Łucysia bardzo blada.
Parobek przerażone oczy wkoło obrócił.
— Cyt! — szepnął — to znachorskie sztuki. To na kogoś zaklęte!
Łucysię lęk okropny zdjął: uciekła, nie oglądając się, ani krzycząc.
Kalenik pozostał długo, i ledwo wieczorem wrócił. Rozmawiali szeptem po wieczerzy.
— Widziała ty, jak ten chleb się wił, by żywy; słyszała ty, jak on stękał, jak człowiek śmiertelny?
— I Boh me! Ja widział i słyszał. Tak myślę, dopilnuję kto po to przyjdzie; choćby i trzy dni siedzieć — wytrzymam. Aż oto w sam zachód słońca przyszedł Oksenty Czyruk, gadzinę odwiązał, ów chleb i trojak zabrał w chustkę — taj poszedł.
— Bożeż mój? Naco to jemu! Toć grzech tak chleb bezcześcić!
— Wiadomo, że grzech. To też taki znachor nigdy swoją śmiercią nie umiera.
— Mohe? A jakże?
— „Ci“, jego biorą żywcem!
— O, Jezu! — wrzasnęła, przysuwając się do niego.