Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potem oczyścili wnętrze szałasu, na dach narzucali gałęzi i trawy, wnieśli do środka swe zapasy, odzież i narzędzia, i było po całym porządku.
Poszli zaraz z kosami do roboty, a dziewczyna warzyła postny barszcz z kaszą, i cicho było znowu.
Z traw wznosiły się roje komarów. Były duże i rude, małe i czarne, były tak drobne jak szpilki łebek, a każdy zgłodniały rzucał się na pastwę, na krew świeżą. Okrywały twarz i ręce, cięły przez bieliznę, zasypywały oczy.
Sydor i Kiryk klęli, Kalenik w milczeniu rzadko się nawet opędzał; wody mieli po kolana, ilekroć się ześliznęli z kępy.
Po godzinie zatrzymali się i wrócili do szałasu na obiad.
Upał był wielki, więc koszule ich mokre były od potu, a twarze obrzękłe od jadu owadów i okrwawione.
Zjedli szybko strawę bez omasty, którą woda z rowu zaprawiała smakiem i wonią rdzawą i stęchłą, zagryźli chlebem, zakurzyli starsi fajki, Kiryk papierosa, i chwilę spocząwszy, wrócili do pracy.
Kosili jeden za drugim i Kalenik przodował, szerokim rzutem potężnych ramion zrzucając trawę na wał.