Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Posuwali się powoli i stopy ich zostawiały na łące jakby dwie ścieżyny równoległe.
Zpod szerokich kresów kapelusza pot się toczył na ręce, na kosę, na ziemię, muskuły się prężyły jak postronki, a ilekroć który wydostał nogi z wody, widać było uczepione do łydek czarne, chciwe pijawki i pasemka krwi zmieszanej z zielonawym szlamem.
Do komarów przyłączyła się mikroskopijna „meszka“, i nalatywała do nozdrzy i ust, upał zapiekał gardła, a oni szli ławą, w ścieżynę po sobie rzucając obojętnie i krew, i pot i wszystkie siły.
Kosili tak aż do zmierzchu, wcale się nie odzywając, i przystając tylko dla wyostrzenia kosy; aż gdy im słońce uciekło, odprostowali się z głuchem stęknięciem.
Od szałasu ogień ku nim zalatywał i dym; ale oni się nie kwapili i, idąc powoli, rozmawiali apatycznie.
— Za dwa tygodnie nie skończymy! Ja już całkiem ustałem! — skarżył się Kiryk nowicyusz.
— Poczekaj — jutro ci mocy przybędzie! — pocieszał go filozoficznie ojciec.
A Kalenik kosie swej się przyglądał, i niechętnie mruczał: