Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Z tobą mnie dobrze będzie.
— Czemu nie! Byleś jeść na porę dała, to i pomogę, kiedy będzie trzeba. Bez baby źle było w chacie.
— A ty czemu mnie nie wziął?
— Szuchta (febra) mnie zjadła. Na jesień odłożyli moje wesele.
— Szkoda! — szepnęła, spoglądając po nim. Trzymał w ręku powróz i bicz, ale zdawało się jej, że nie biłby dla swawoli.
— To ty i nie weselił się?
— A nie. Ledwie mnie pani odratowała.
— Spać idziesz?
— A cóż? — Woły napasłem, to się przyłożę do świtu.
Weszli do chaty.
Parobek lulkę zatlił i, ścieląc sobie siermięgę na ławie, pacierze wpółsennie mruczał. Kobieta ociągała się z odejściem.
— Szmat u was lnu nasieli? — spytała.
— Dziesięć garncy.
— Moja dola, tak mało! A czemże ja was, tyle dusz, obszyję?
— Ta myśl pierwej, jak go dopatrzysz.
— A owiec dużo macie?
— Siedmioro.
— Mało! To i na pasy wełny nie wystarczy, a tu wam sześć siermięg trzeba na zimę. —