Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstyd go ogarnął okropny, przebrałby się, ale odzież jego świąteczną Sacharko nosił, więc się chłopak na podwórze wyślizgnął.
Gorzko mu było i żałośnie. Sam nie wiedział, gdzie się podziać. Chata Huców najbliżej była: poszedł tam, i na przyzbie przykucnął.
Gospodarze już spali. Na progu Ołenia Prytulanki stała, płacząc.
— Co tobie? — spytał.
— Matka wybiła.
— Za co?
— Żebym na wesele do was nie szła.
— Sroga twoja matka.
— Sroga! A to Karpina ją podmówił. Żeby jego licho zjadło! On mnie szpieguje i wszystko matce donosi. Ni na muzykę nie puszczają, ni na wieczornice. Moja dola nieszczęśliwa! Pójdę i utopię się im na złość.
— Ot, pleciesz.
— Oni mnie i za mąż nie puszczą.
— Ot, jak kto wziąć zechce, to oddadzą.
— A nie prawda! Wczoraj zagabał mnie na robocie we dworze Petruk Kut. Licho wie, gdzie to Karpina dopatrzył, bo na drugiem polu koniczynę ciął. Toż, wracając, oczy mnie wypiekł, a potem matce poskarżył, a matka odrazu fartuch z siebie i wysiekła „kiczkami“ (sznurkami).