Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż jednej nocy wygon mleczną mgłą się pokrył i chłód się posłał z góry.
Ni wierzby, ni łóz nie widać, ogień źle się palił, na piersi duszno było.
Kalenik zasnął z rękami odrzuconemi, z piersią odsłoniętą, ową mgłą przykryty.
A wtedy „ona“ przyszła do jego ciepłej piersi, wtedy ona jego usta młode całowała i młodą krwią się ogrzała.
We śnie ich te mgły spowiły, a on się i nie bronił, gdy go rosa szronem osypała, jak potem śmiertelnym.
Zbudził się dreszczami wstrząsany, z gardłem zaschłem, głową gorejącą i ciężką, i zrozumiał, że go ta licha, ta jędza — febra — pojęła.
I od tej nocy chwyciła go, od tej nocy męczyła go codzień, ciskając bezsilnego na wilgotną murawę, po której się wił, wstrząsany dreszczami i kurczem.
Zęby mu szczękały, piersi rozrywała czkawka i wrzenie nerwowe.
Potem nagle żary go opadły. Czerniał od gorączki, spalone wargi odświeżając wodą z rowu.
Nad ranem odstępowała go wiedźma, oderwawszy szmat siły, napiwszy się krwi ciepłej.