Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Parobek nie spał, rozbudzony strachem i ciekawością.
Wśród mokradeł „tamci“ zapalali także ogniska, suszyli pieniądze zapewne; bywało świateł wiele, białawych, to tu, to tam drgających; dużo, dużo pieniędzy leżało pod topielą.
Po łozach wstawali także „oni“. Odzywali się jak koty, jak sowy, przemykali od krzaku do krzaku, a wtedy konie tuliły uszy, a klacze zakrywały źrebięta, dziko chrapiąc.
A także onej pory i „ta“ wychodziła.
Dopatrzył parobek jej gniazdo w wierzbie starej nad bezdennem, czarnem oknem topieli. Z dziupli wychodziła, a on trwogą zdjęty ruchów jej pilnował.
Wiedział, że z ludźmi spać lubi, że ino się czai, byle przy ciepłej piersi jedną noc się ogrzać, że przerzuca się w dziewczynę piękną, że wabi, że „dur“ narzuca.
Tak i do niego podchodziła aż pod ogień; to do Hanny siostry podobna, to do Łucysi, to do bogaczki Szczerbianki.
A on na nią żagwią ciskał, zaklęcia szepcząc, i znikała.
Bywało, na noc trzy razy podejdzie, bywało — cztery, a on się pilnował, by go śpiącego nie zastała.
Pilnował on jej, a ona jego.