Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrząc na nadzieje te chłop się nie cieszył. Zaledwie zasnąwszy, myślał: na ile miesięcy plonu mu tego starczy, a ile dokupi na przednówku?
Kochanie to jego — ta ziemia — niewdzięczne było, zawodne; pot jego brało, jak mierzwę sobie należną, płaciło zdradą i szyderstwem.
A przecie za kochanie to chłop dałby chętnie krew wszystką.
Wschodziło słońce — zaludniał się dworski łan. Kartofle tam były tego roku, więc ruch panował wielki
Obszary te, mnogość koni i wołów, budziły w Kaleniku ponurość. Opryskliwiej odzywał się do wołów, a wolniej się wlókł i garbił nad zagonem.
Było tam fornalek dziesięć, ratajów dwadzieścia, on sam był jak mucha marna.
Coraz wyżej wstępowało słońce. Zarzucał kożuch, płótno koszuli na zgarbionych jego plecach czerniało od potu, twarz, kark, ręce wiatr i skwar jak ogniem smalił i powlekał skorupą bronzowo-czerwoną.
Głos był ochrypły i ginął przy szmerze ludzkim na dworskim łanie.