Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ni, nie wezmę! — powtórzył jeszcze dalej się usuwając. — Dam swoję dziesiątkę!
Dobył z zanadrza chustkę, w której rogu zawiniętych miał parę miedziaków, i poszedł za innymi.
Pan zbliżył się do Huców i rozmawiali z sobą przyjaźnie.
— Ten coś wart, choć głupio wygląda.
— Wart. Ino się popsuje. Dobry kiedy między złych wpadnie, albo zmarnieje, albo gorszym od nich się stanie. Ten dobry!
— W służbę nie chce iść do nas?
— Nie. Za rok przyjdzie!
— Zkąd wiecie, bat’ku? — wmieszał się Matwiej.
— Zobaczysz.
Uwolniono bydło. Za tabunem szli chłopi, ostatni — Kalenik.
Mijając śpichlerz zobaczył Karpinę, niosącego troje sowiąt z gniazda wydartych, śmiesznych do kotów podobnych.
— Daj mnie! — rzekł.
— Na co? Zjesz? — zaśmiał się Huc.
— Nie. Dzieciom zaniosę, niech męczą!
— Weź!
Rozeszli się, i Kalenik z bydłem ku wsi pociągnął. Wieczór się słał, nabrzmiały parami