Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naco opowiadacie, batku! — zamruczał.
— Bo pan ciebie ma za człowieka, wie, że do ciebie przystanie wstyd i rozum. Ty drugi raz głupstwa nie zrobisz i dzieciom zakażesz; a tamten sromu nie ma, i rozumu nie ma. Tamtego w chacie ojciec bił, że się dał złapać, i mnie klął, żem złapał.
— Do śmierci tego wstydu nie zapomnę! — rzekł Matwiej.
— Durny, kto kradnie! — wtrącił Karpina — strachu się naje, zmorduje się, cygańskie go poty obleją. Ja raz połakomił się na jabłka w sadzie. Upał był, a my pszenicę zwozili. Co jadę z furą, to patrzę na drzewo za płotem, i aż mi ślinę pędzi.
Tak sobie dumam, aż tu zza płotu pani na mnie kiwa i śmieje się.
— Karpina, mówi, ty coś się bardzo tym jabłkom przyglądasz! Żeby ty nie był swego ojca syn, tobym źle o tobie pomyślała. Masz tymczasem kilka; wieczorem dam ci więcej. Czemu nie poprosisz?
Smaczne były jabłka. Nie patrzcie, bat’ku, tak surowo! Boh me, nie pomyślałem kraść! Daj Boże wam i pani zdrowie; nauczyła mnie prosić, a potem tom ogrodu po nocach pilnował z własnej ochoty.
— Wy! Wiadomo, że wam wszystko mo-