Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Fred był! — szepnęła hrabina.
— Tak. Widziałam, że rozmawiał z malarzem Plichtą. Spieszmy. Gozdawa czeka. Patrz, tam — przed tą buvettą.
W zaułku to było ustronnym i pustym. Wowo zaskomlał na ich widok. Wsiadły szybko do samochodu — i maszyna pomknęła, jak ptak. W mieście ruch uliczny hamował pęd — ale gdy wydostali się na przepyszną szosę — ruszyli z tą szybkością upajającą — w której się Tomek lubował.
Po paru godzinach takiej jazdy — zwolnił — zahamował — i zwrócił się do nich z twarzą iskrzącą się od napięcia energii i podniecenia szalonej nieustraszoności.
Przy szosie był punkt essencyi i oberża.
— Już nas i wicher nie zgoni. Może panie wysiądą — zanim zbiornik napełnię.
Hrabina wysiadła — wyprostowała się, przeciągnęła ramiona, ruchem wyzwolenia. I zobaczył w jej oczach pierwszy blask jakby świtu — jeszcze dalekiego dnia, ale już niknącej nocy. I zagrała — zaśpiewała mu dusza wielką uciechą, i zaczął się jak wyrostek bawić z Wowem.
Smutnemi, zgasłemi, zimnemi oczyma patrzała na tych dwoje młodych panna von Treyzner.
Synowiec doktora Tomasza — i córka tamtego. Długie, kręte i dziwne są szlaki losu!
Szli we dwoje górską szosą w pobliżu Lu-