Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale w Żeraniu jadłby pan chleb synowski i braterski, a u takich hrabiów...
— Lokajski — niech pani skończy — nie żenuje się. Ja to sobie już sam powiedziałem...
— A tysiąc rubli — ma pan z Zagajów rocznie.
— Zwalniam panią z wypłaty. Moje szaleństwo ostatnie dość drogo kosztowało panią — a że od rehabilitacyi się cofam — kwita między nami. Motylską ma zresztą pani, jako mój serwitut na Zagajach.
— A czy pan nie popełnia znowu szaleństwa — spytała, patrząc nań bystro.
Oczy mu zapłonęły i krew zabarwiła skronie.
— Może być — tylko już teraz — jak przegram, dam krew całą — i będę wiedział, za co. Ale przedtem żyć będę, jak mi się chce, jak muszę. Po tamtem wstyd mi został.
— I to pana z Żerania wypędza?
— Nie wiem... może. — Opamiętał się, zgasił błysk oczu i jakby chciał zbyć indagacyi, stanął przy zaroślach, na granicy, i zaczął jej tłomaczyć plan osuszenia.
Kobieta słuchała uważnie, pytała, kombinowała, wreszcie rzekła:
— Ja tu do nich wstąpię czasami, a pan przecie tu wróci latem. Zupełnie ich pan nie opuści?
— Do lata daleko, a świat wielki i dużo lu-