Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwili Tomek przyskoczył, rzucił się na skuloną postać i raz po raz uderzył z całym rozmachem żelaznym kluczem. Czuł swąd nafty i dławiąc do ziemi szamocącą się postać, śłedził płomienie. Ale w porę przybył — ogień nie buchnął. Napastnik oprzytomniał — zrywał się — począł się bronić, kopać nogami — wreszcie utworzyli kłąb i zmagali się w głuchem, złowieszczem milczeniu.
Zęby wroga poczuł Tomek na ramieniu, otrzymał cios w bok i w trwodze, że może uledz — zadał cios jeszcze jeden w głowę — i wtedy tamten osłabł — stracił przytomność.
Wszystko trwało ledwie parę minut i odbyło się tak cicho, że nawet Kaktus się nie przebudził. Tomek dopiero teraz się przeraził, że może zabił, i zimny pot wystąpił mu na czoło. Zapalił zapałkę — spojrzał. Tak — był to Wacałek — ale tylko oszołomiony uderzeniem, bo już zaczynał się poruszać, próbował powstać. Tomek żywo odpiął mu rzemień pasa i mocno związał ręce — potem przyniósł w czapce wody z rowu i chlusnął mu na głowę — a następnie pozbierał z ziemi: butelkę nafty, posiarkowany sznurek, pudełko zapałek, kapciuch z tytoniem i czapkę. Wszystko to zaniósł za stodołę i ukrył.
Potem wrócił i usiadł obok leżącego.
— Nie udało się, panie Wacałek — rzekł szeptem — ostrzegałem przed kryminałem — nie posłuchałeś mnie — szkoda.