Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pójdę do miasteczka po rzeczy. Ale do roboty jutro rano stanę. Wyznaczy mi pani jaki kąt na mieszkanie — a wikt będę miał w kuchni.
— Jest pokoik pusty — postaramy się, by panu było wygodnie.
Skłonił się i wyszedł. Gdy już był za bramą, stanął, odetchnął głęboko — otarł pot z czoła, obejrzał się na dworek i cicho rzekł:
— Teraz — pókim żyw — przez te wrota — do was sieroty — troski nie puszczę. Teraz ja wam stróż, sługa i opiekun!
A w kuchni czeladź zebrana przy wieczerzy szeptała między sobą:
— »Rzuńcę« dziedziczki ugodziły! — mruknął starszy parobek. Patrzy, jak wilk, na nas.
— Z tego błota i on złota nie nakopie. A będzie za bystry — to niech sam robi! — warknął drugi.
Tylko stary Kacper pastuch trzęsąc głową dodał:
— A dziw największy — że go Kaktus nasamprzód ugodził. Psisko się ukorzyło — jak przed panem. Widzi mi się, że mieszczan ściśnie. Poczują.
Jeszcze się na brzask nie miało, gdy nowy dozorca stawił się w Żeraniu. Mały, ręczny kuferek postawił pod drzwiami kuchni i obudził parobków. Zajrzał potem w każdy kąt, dopilnował czyszczenia i karmienia koni, nagonił