Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dom — i zabudowania strycharza, chałupę robotników — sągi drzewa — piec — i znowu wrócił na środek podwórza.
Tedy strycharz zniecierpliwiony podszedł wprost do niego.
— Co się tu włóczycie? Jaka sprawa?
— Roboty szukam.
— A skąd?
— Papiery mam w porządku — a robotę zobaczycie.
— Ja ta — ze świata ludzi nie biorę — burknął, odchodząc.
Robotnicy spojrzeli wyzywająco, niechętnie — rozległy się śmiechy i uwagi. Obcy wbił oczy w najbliższego — i wyzywał, zda się, do zaczepki. Zapanowało milczenie, karki się pochyliły nad robotą.
Tedy obcy zwrócił się do strycharza.
— Odmawiacie moim rękom roboty. Jak tu wrócę, to będziecie mojej głowy słuchać.
I nie wyjmując rąk z kieszeni — przeskoczył rów — i poszedł na przełaj — wygonem ku stadu pasącego się bydła.
Pilnowały stada dwie istoty: pies rudy z obciętym ogonem — i stary pastuch. Pies się rzucił ku obcemu zajadle, dopadł — i uciął łajanie. Jeszcze ze zjeżoną sierścią go obwąchał — potem poruszył przyjaźnie kikutem ogona i począł się o nogi obcierać.