Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pastuch patrzał na to — i chwiał wielką łysą głową.
— Cie — witerunek jakiś macie — że was Kaktus nie ruszył. Na tu, psia mać, odmieńcze! —
— Czyje to bydło? Wasze?
— Pasałbym — żebym tyle ogonów miał! Dworowe jest — z Żerania. A wy kto?
— Roboty szukam. Byłem w cegielni.
— Za białe macie ręce. Miastowy pewno?
— Różniem bywał. Teraz ze dworu idę.
— Roboty w tę letnią porę nie brakuje.
— We dworze, u was znajdę?
— Oneby rękom rade — ale wedle pensyi to ciężko. Latoś do cna zbiedniały przez to że syna, co im poratowanie dawał, straciły.
— Przecie i wy za »Bóg zapłać« nie robicie.
— Ja już tu jestem roków trzydzieści. Taj starej graniatej babkę już starą pamiętam.
Wskazał batem krowę widocznie bardzo wiekową.
— Na ordynaryi jesteście?
— Zaśby. Wnuki już mam żeniate po świecie. Sam se żyję — na kuchni jadam.
— Czeladzi sporo we dworze?
— Bywało sporo. Tera przy kuniach ino dwóch chłopaków i dziewka. Dawniej ogrodnik był i karbowy i parobków pięciu i stajenny osobny i kucharka starsza. Tak się to rozpeł-