Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że tam wstąpię — jak czas znajdę, ale wstyd mi za was wszystkie, i Szurowi prawdę odwalę!
— A pan wie, że pan Władzio ma syna?
— No, proszę! Co za szczęście, że ród Gozdawów nie zginie. Przepraszam — ale jeść mi się chce, więc jeśli panna Deniska pozwoli, siadam do obiadu.
— Kiedyż pan matkę odwiedzi? Ona bardzo tego pragnie. Ze łzami mówi o panu!
— Przyjdę, przyjdę! Starczy jej łez na każdą potrzebę.
— Może jutro?
— No, dobrze — byle nie często!
— Ach, monsieur Thomas — ona się ucieszy. — A wie pan — jakem je zobaczyła, tom tak była szczęśliwa, tak szczęśliwa!
Ruszył ramionami, i byle się jej pozbyć, obiecał stanowczo, że przyjdzie.
I poszedł, ale rano i ostentacyjnie — w wyłojonej bluzie i zmiętoszonej czapce, jak szedł do swej szoferskiej praktyki.
Pani Feliksowa na ten widok dostała ataku łez rozczulenia, i naturalnie przyjęła go, jak w Ewangelii przyjęto marnotrawnego syna.
I jemu ścisnęło się serce, gdy ją ujrzał osiwiałą, złamaną, zbiedzoną — i może po raz pierwszy w życiu nie zjeżył się, gdy go objęła za głowę i przytuliła do serca. Terki nie było — wyszła z Deniską, więc Tomek, oczekując na nią — dał się matce wyżalić, wypłakać — i, o