Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W dymie totoniowym i ohydnych wyziewach piwa i tłuszczu rozpoczęły się tańce i hałaśliwa uciecha. Skrzypce dygotały w ręku Tomka, którego też jakiś dziki szał ogarnął, że nie czuł ni zmęczenia, ni atmosfery tej strasznej tancbudy, tylko grał zapamiętale:
— Ot majster! To nie ten zdechlak Motylak. To ci siarę ma, bestya! — wołali tancerze.
— A chłop też, szelma, gębę ma gładką. Ten ci jak ściśnie — to ha! — śmiały się »damy«.
A Tomek, grając, widział przed sobą szpetną twarz doktora Sabińskiego, jak mu niegdyś prorokował karyerę grajka — i śmiał się zuchwale do tego widziadła:
— Ano — gram — i co? Myśli, doktór, że mnie to żenuje? Wolę grać — tej hołocie — jak tańczyć — na cudze granie. Tańczcie, dranie, bydło — ja was tu dziś zamęczę!
Gdy policya wreszcie rozpędziła »klientów«, Tomek miał palce od strun do krwi zdarte, i jeszcze grał, blady, z kroplami potu na czole. Puńkowski, restaurator, z rozpromienioną miną — osobiście podał mu kufel piwa i srebrnego rubla.
Tomek piwo wypił — rubla wyrzucił w górę i nogą nadeptał.
— Orzeł czy reszka? — spytał brzuchacza.
— Orzeł! — odparł ten wahająco.
Tomek nogę usunął, spojrzał — i potrącił monetę ku niemu.