Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po kilku dniach musiał sprzedać resztę garderoby i zegarek, ale wystarczyło pieniędzy zaledwie na tydzień, a zajęcia nigdzie dostać nie mógł — pozostały tylko skrzypce. Właściwie zapomniał o nich, i teraz dopiero wpadły mu w oczy, któremi wodził po koszlawych, wstrętnych sprzętach pokoju. Wydobył je z pudełka i obejrzał. Cenne były, stare — jutro je poniesie na sprzedaż. Tymczasem jeszcze raz na pożegnanie zagra na nich. Ton bo miały pieściwy, srebrny, i drżały pod smykiem, jak żywe.
Usiadł Tomek na łóżku, i grając, począł przypominać sobie Zuzię, letnie noce, pola, zbożne, dwór Zagajski — wszystko dalekie, we wspomnieniu błękitne już i miłe!
Zamyślony, nie słyszał, że ktoś wszedł — dopiero ciężkie sapanie i kaszel zwróciły jego uwagę, że nie sam był w pokoju. Nie przestając grać, oczy podniósł — i poznał właściciela garkuchni.
— To pan taki majster. No, proszę, a mnie ten huncwot Motylski zarwał na trzy ruble — i podobno się wymeldował na Brudno. Chodź pan do sali ze swą muzyką. Klienty chcą tańczyć przy sobocie. Dam rubla i żarcie — piwo też!
Minęła chwila, nim Tomek zrozumiał, o co mu szło — wreszcie się roześmiał i poszedł za grubym restauratorem do owej »sali«, gdzie skrzypce powitano radosnym wrzaskiem.