Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wielki to dla niej zaszczyt! — mruknął Tomek.
Chłód i sztywność zapanowała u stołu. Wśród tych ludzi tak sobie krwią blizkich, czuć było obcość, obojętność — niechęć i fałsz.
Po obiedzie ojciec z Władkiem zamknęli się w salonie na naradę — i razem potem wyszli na miasto. Tomek znudzony śmiertelnie powlókł się na bilard.
Było to jego zwykłe zabicie czasu i źródło drobnych dochodów. Grał świetnie i miał paczkę znajomych w kawiarni, z którymi potem wałęsał się po mieście, kończąc wieczór w knajpie lub tinglu. Właściwie, nie bawiło go nic z tego, i po powrocie miewał chwile wściekłości na świat cały, ale nazajutrz szedł znowu i próżniaczył dalej.
Pewnego razu znalazł przecie przy bilardzie godnego siebie partnera i przegrywał partyę po partyi. To go zajęło, zelektryzowało, przerwało monotonię zabawy. Zapoznał się z nowym kompanem. Nazywał się Szur.
— Pan ma młyn parowy?
— Nie ja jeszcze — ale ojciec. Ja kończę studya w Lipsku. Spędzam w domu ferye.
— Czy też pan słyszał kiedy w domu o niejakiej Maleckiej.
— O tak. To kapitalistka. Bywa u ojca.
— Czy służy u państwa Antoni Remisz?