Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Władek niespokojnie patrzał na brata i radośnie się zdziwił, że bez sporu żadnego się zgodził i wyszedł, jakby zaraz miał jechać. Ale radość była krótka, bo gdy pożegnał ojca — znalazł Tomka w salonie, leżącego na kanapie z książką w ręku.
— Pojedziesz po obiedzie? — spytał.
— Toś ty wymyślił tę akcyę ratunkową?
— Ja.
— Domyśliłem się. Stary podobnie czegoś głupiego by nie wykombinował — nawet po ataku paraliżu.
— Proszę cię... — zaczął obrażony Władek.
— Nie proś — zaraz ci bez prośby moje zdanie powiem. Jakoś wymyślił to z tym projektem, jedź sam do Strażyca.
Jeśli przystanie — ja mu podpiszę, jakie zechce weksle i obligi — ale żebym sam podobne głupoty proponował — na to mnie niema.
— Nie rozumiem, dlaczegoby nie przystał. On się na seryo zakochał w Terce.
— No więc co! Po pierwsze taki Strażyc się nie kocha, ale ma gust do młodej, zdrowej i przystojnej dziewczyny — jak wszyscy przeżyci, tęgo nadszarpnięci panowie. Chce podlotka i dostanie — bez starania się o względy i łaski zbankrutowanych rodziców.
— Dadzą ci ją dadzą — sami przyprowadzą — jak śpiewa moja Zuzia.