Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słowem honoru ręczę, że za rok otrzyma pani swoje pieniądze odemnie.
— Oj, proszę pana — i ja umrzeć mogę — i pan. Tyle naszego — co dusza. Mnie pana szkoda — tyle się pan biedzi — napróżno. Ano jak pan tak chce — niech będzie. Do roku nie posłyszy pan odemnie żadnego przypomnienia. Nawet i na procent poczekam. — Wstała, ukłoniła się — i przechodząc koło niemowy, rzekła:
— Dobra taka robota na zimowe wieczory. Jakby pani czas miała, proszę mnie nauczyć.
— Ona nie słyszy. Głuchoniema! — rzekł Tomek.
— A — biedna. To niech jej pan powtórzy na migi moją propozycyą. Ona, kto taka? Wyszli z pokoju i Tomek ją objaśnił.
— To droga osoba! — pokiwała głową.
Gdy byli na ganku, stanęła jeszcze.
— Zrobiłam jak pan chciał — i na nic.
— Nie rozumiem, co się ojcu stało. Musi mieć jakieś swoje kombinacye.
— Ano — trudno — jest głową domu.
— Do sprzedaży nie dopuścicie?
— Nie wiem.
— Może i lepiej — żeby sprzedano — bo jak zapłacicie Kahana inni na graty spadną. W starych tych sprzętach mól się gnieździ i stare pamiątki czasów, co przeszły i nie wrócą. Szkoda wam tego — rozumiem — ale trza